Australia. Jak to się zaczęło?

Powracam  z długiej przeprawy w której to wiele a nawet całkiem sporo rzeczy się pozmieniało.Ot, takich życiowych. Od ostatniego postu minęło jakieś 3-4 miesiące. What a shame! Ale jestem, już jestem. Pracuję w laboratorium chemicznym i w dziale jakości. Na co dzień noszę białe fartuszysko i czepek z kratką na włosy. Widok kompletnie odstraszający. Wszystkie walory kobiecości  zanikają w takim uniformie. Ale praca odpowiedzialna i wdzięczna w okolicach 10-go każdego miesiąca więc narzekać mi tu nie wypada na mało kobiecy Strój Dnia :)


Tak jak w tytule, dziś kieruję tę notkę do osób którym choć przez chwilę przeszła myśl, aby pojechać do Australii.
Czy warto? Po co tam lecieć? Czego się spodziewać? Jak załatwić sprawy administracyjne i ogarnąć cały wyjazd? O tym tak od razu się nie da. Ale po kolei..

Byłam na drugim roku magisterki niestacjonarnej. W tym samym czasie intensywnie poszukującą pracy- dodajmy- sensownej pracy. Chodziłam na wiele rozmów kwalifikacyjnych jednak wciąż coś było nie tak. No tak, dopiero wchodziłam na rynek pracy a zderzenie z realiami, jak to wszystko wygląda w Polsze, nie dodawało mi animuszu ani optymizmu. Pewna bliska mi osoba podsunęła mi pomysł na zrobienie czegoś całkowicie dla siebie. Coś w rodzaju terapii psychologicznej, w której pracuje się nad poczuciem własnej wartości. Tą terapią okazał się wyjazd na drugi koniec świata. Australia.

Jak dziewczyna która nie ma zbytnio środków na ten cel ma pojechać do Australii a w dodatku pójść tam do szkoły językowej?
Nie powiem, ogarniał mnie przerażający strach jak to wszystko zorganizować. A moja pierwotna decyzja była na ,,nie''. Nie mam kasy, nie jadę. Jednak w duchu, bardzo tego chciałam. Ryzyk,fizyk. Poszłam do banku i skorzystałam z kredytu dla studentów chcących podnosić kwalifikacje zawodowe. Między czasie znalazłam odpowiednie biuro, które zajmuje się takimi wyjazdami. Jak na pierwszy raz, bez żadnych znajomości w samej Australii, lepiej skorzystać z zaufanego pośrednika. Dla mnie był nim Briged Agency.
Po formalnościach związanych z przyjęciem  na kurs językowy, dostanie wizy studenckiej było kwestią czasu. Zanim dostałam wizę, w szufladzie czekał cieplutki bilet do Melbourne.



W Australii spędziłam niecałe 4 miesiące. Piękne, czasem smutne i pełne tęsknoty 4 miesiące. Ale przede wszystkim bardzo wartościowe pod względem wspomnianej wcześniej ,,samoterapii''. Dlaczego?
Bo byłam zmuszona zaufać sobie. Podejmować decyzje wiedząc że jestem bardzo daleko od domu i nie mogę  narazić się  na niebezpieczeństwo. Znalezienie pracy, rozmowy o pracę. Wszystko po angielsku. A przecież nigdy nie byłam pewna swoich lingwistycznych umiejętności. Obcy ludzie. Znalezienie własnego miejsca w grupie ludzi z całego świata. Nauka elastyczności i akceptacji dla innych. To, że mają prawo myśleć inaczej bo pochodzą z innego kraju. I to że Ja przede wszystkim mam prawo mieć swoje zdanie, bo jestem Polką, z takiej części świata pochodzę i tak właśnie zostałam nauczona. A do tego przyjmowanie od innych cennych lekcji życiowych.



Mi w Australii udało znaleźć pracę, która pozwalała na utrzymanie tam na miejscu. Mogłam sobie też odłożyć na  dwutygodniową podróż po samej Aussie. Każdy student może pracować 20 godzin tygodniowo. W mojej grupie wszyscy pracowali.

Pojechałam tam z kredytem na karku, z ogarniającym mnie lękiem jak tam sobie poradzę i po co to wszystko. Wróciłam z tym samym kredytem za Australię ale z głową w której było wiele pozytywnych myśli o samej sobie. Z oczami w których było widać odważną, pewną siebie dziewczynę. Radosną. Chcącą coś robić. Coś osiągnąć. I nie chodzi głównie o sprawy materialne. Ale o zawalczenie o siebie i własne prawo do  wartościowego życia i szczęścia! To jest to, co większości młodym brakuje po studiach...bo perspektywy w kraju są jakie są.

Wpis do CV o pobycie w Australii także wiele mi pomógł. Dla pracodawcy był to ogromny plus na ,,tak'' dla mojej kandydatury(TU o rozmowie kwalifikacyjnej). I pomogło rzeczywiście. Pracuję w angielskiej firmie. Choć nie używam w niej na co dzień języka angielskiego, mam możliwość przenosin do oddziału w Australii. Czy z niego skorzystam? Tego jeszcze nie wiem.

Wiem za to, że czasem warto podjąć działania ryzykowne. Ale zawsze w głową! Pojechałam tam mając na prawdę nie wiele. Wróciłam w ogromnym bagażem doświadczeń.

O sprawach technicznych systematycznie na blogu będą krótkie wpisy.

Potraktujcie ten wpis jako ,,marchewkę'' na zachętę :))


Ściskam,

Kolendra- wkrótce Obyczajownia :)

Komentarze